poniedziałek, 17 stycznia 2011

Back In The Days: Steve Spacek - Space Shift (2005)



Każdy krążek na który beat zrobił J Dilla jest dobrym krążkiem, nie inaczej jest z „Spaceshift”, solowym krążkiem Steve Spaceka, członka brytyjskiego zespołu który nazywa się… Spacek. Nie wiecie o kogo chodzi? Nie martwcie się, ja też nie wiedziałem, jednak czas się dowiedzieć!
Steve White (takie jest prawdziwe nazwisko artysty) razem z Stevem  Morganem, oraz Francisem Hiltonem po założeniu zespołu zmienili nazwisko na Spacek, tworząc wspólny mianownik.  Pomimo wcześniejszego istnienia zespołu, wydali w podziemiu  krążek dopiero w  1999 roku pt. „Eve”, który odbił się głębokim oddźwiękiem wśród świadomych słuchaczy. W 2000 roku wydana została ponownie zrealizowana wersja „Eve” z jednym remixem  Jay’a  Dee, oraz gościnnym udziałem zespołu Frank-N-Dank. Właściwy debiut Steve razem z towarzyszami zaliczył w 2001 roku albumem „Curvatia”, który spotkał się z bardzo dobrymi recenzjami, muzyka zespołu była nawet porównana do D’ Angelo i Massive Attack. Kontynuacją sukcesów był album „Vintage Hi-Tech” który zebrał jeszcze więcej pochwał. W 2005 roku Steve Spacek wydając krążek „Space Shift”  zaczyna solową karierę. płyta jest pełna odniesień zarówno do elektronicznych dokonań zespołu artysty, jak i do klasycznych soulowych wokalistów takich jak Al. Green, albo Curtis Mayfield. Potrzebowałem czasu żeby docenić to piękne dzieło, opłacało się, przyjąłem Spaceka do mojej listy największych neo-soulu.




 Album zaczyna się krótkim, aczkolwiek treściwyn intro, krótka kombinacja uderzeń cymbałek jest bardzo dobrym preludium do następnego utworu, którym jest „Dollar”, track wyprodukowany przez mojego ulubieńca, J Dille. Jest obok „Umm Hmm” Eryki Badu (o którym nikt jeszcze wtedy nie słyszał) jednym z najlepszych bangerów soulowych jakich słyszałem, wokalny sampel znakomicie się przeplata z czystym śpiewem Steve’a. Spacek ma wielki talent wokalny, nie dość że barwa głosu jest intrygująca, to bardzo dobrze umie się dopasować intonacją do charakteru podkładu, tak jak ma to miejsce w „Thursdays”. Słyszymy drgające, delikatne syntetyki, do których wokalista dostosowuje się równie wyśmienicie co do wokalnych sampli. Jak dla mnie „kosmos”, a to dopiero początek albumu… Pomiędzy początkiem a końcem albumu dostajemy równie wyśmienite dania w postaci „Slave” (bezpretensjonalność w treści, i  czysty, lekko rozmazany aczkolwiek dopieszczony syntetyczny beat), „The Hills” (dopieszczona pulsująca linia basu. Utwór emanuje wysublimowanym erotyzmem, nie wiem czy byłby dobrym soundtrackiem do randki, ale prowokuje rozmyślenia na temat swojej wymarzonej, tajemniczej niewiasty), „Reversible Top” (podobna pulsująca linia basu jak w „The Hills”, wyczuwalna „funkowość” utworu,  Utwór wprost stworzony do bezstresowej jazdy samochodem), „I’m Glad” (następny marzycielski as),  „Days Of My Life” (dla mnie najlepszy utwór na płycie, dowód na to że nie trzeba tworzyć skomplikowanych kompozycji żeby numer brzmiał niesamowicie. Podkład bardzo oszczędny, jedyne co się w nim znajduje to linia basu, oszczędna perkusja, i dwa sample subtelnej gitary (nawias w nawiasie: czy to sampel, czy dograne,?)), „Callin Yu” (jazzowy samotnik na albumie, byłby bardzo dobrym zakończeniem).  Jedyne co mi nie pasuje na albumie to właśnie końcowe tracki typu „Hey There” albo „Look Into My Eyes”, trzymają poziom, ale jednocześnie są najbardziej monotonne. W dodatku ostatni z utworów zawiera nieznośną ponad trzy minutową ciszę między „podutworami” .
Pomimo tych malutkich niedociągnięć dzieło naprawdę pięknie brzmi, może i trzeba trochę czasu i uwagi aby je docenić, ale później to już tylko rozkosz konsumpcji…
Mój werdykt: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz