Stan Getz – Focus (1961)
Jedna z lepszych płyt jazzowych jakich kiedykolwiek słyszałem. Lekarstwo na zimę, z tym albumem na słuchawkach przez uszy dostają się dźwięki ciepłe jak dodatkowa para rękawiczek, rozchodzą się po ciele jak herbata z rumem. Nie wiem jak nazywa się połączenie muzyki jazzowej z symfoniczną, może po prostu połączenie muzyki jazzowej z symfoniczną?.. Nie ważne, ważne jest to, że albumu słucha się wyśmienicie. Dźwięki saksofonu w „Her” zdają się układać w słowa wypowiadane czule przez usta pięknej kobiety (wow), kontrabas (tak mi się wydaję że to kontrabas) w „I’m Late, I’m Late” niczym wskazówki zegara odmierza nieubłagalny czas, dźwięki wydawane przez całą gromadę instrumentów w „Once Upon A Time” są tak przestrzenne, że oczyma mojej wyobraźni tworzą muzyczny krajobraz, barwniejszy niż tęcza. Stan Getz! Żałuje że wcześniej nie znałem tego kota.
Affinity – Selftitled (1970)
Udane połączenie jazzu i rocka, piękny kobiecy wokal, to właśnie sprawia że Affinity słucha się z dużą przyjemnością. Krążek ma atmosferę mroźnej nocy w dużym mieście, nawet jeśli odtwarzany jest w domu, czuje się jakbym spacerował w blasku latarń, zupełnie sam, wśród wszechobecnych płatków śniegu, spadających na ośnieżony, oświetlony przez stożek światła latarń, chodnik. Muzyka narzuca mi takie, a nie inne obrazy, pomimo tego ma w sobie dużo ciepła. Z resztą spytajcie Cioci youtube o o jeden z moich ulubionych numer ów „Night Flight” albo „Cocoanut Grove”, jestem pewien że jeśli nie skłoni was do zdobycia w jakiś sposób całego lp, to i tak się spodoba.
Marco Polo & Torae – Double Barrel (2009)
Chociaż to dzieło znałem już wcześniej, nigdy nie robiło na mnie dużego wrażenia. Dopiero teraz, w dobie nadzwyczajnej popularności różnej maści wacków, doceniam czym jest ta płyta, jest to powrót do brzmienia z lat 90-tych, prawdziwe boom bapowe, surowe brzmienie. Kiedy uszy zmęczone żałosną napinką mainstreamowców, bardzo dobrze włączyć sobie coś równie brudnego, i bezkompromisowego, tylko w lepszym o niebo stylu. Ponadto, obok Torae’a słyszymy na mikrofonie samych mistrzów takich jak Masta Ace’a, Seana P, Heltah-Skeltah, albo Guilty Simpsona, a w intro przemawia sam DJ Premier , „Ya heard? Dollar make sense, if dollar make sense, live the planet Earth and make your own planet like we do”
Lootpack – Sounpieces Da Antidote! (1999)
Czemu nie znałem tego wcześniej? O to jest pytanie. Najlepsze produkcje i zwrotki Madliba jakie słyszałem… Stara szkoła + odrobina szaleństwa spod znaku Stones Throw. Wstyd mi, po prostu wstyd, jak mogłem nie znać tak szokująco funkowej, soczystej płyty, która ma wszystko co powinien posiadać dobry hip-hopowy album, czyli logiczną, nieprzekombinowaną koncepcje, dobre beaty , polot, dobre teksty, skillsy na mikrofonie (z tym jest najgorzej). O ile Wildchild jest nienajgorszy, to Madlibowi wiele brakuje pod względem techniki rapowania, na szczęście uzupełnieniem są goście na wyższym levelu pod tym względem, tacy jak Tha Alkaholiks, Dilated Peoples, albo Medaphoar.
Z miejsca chciałbym podziękować Kołnierzykowi, bez Ciebie nadal bym nie znał Affinity i Stana. Hi5!
środa, 15 grudnia 2010
piątek, 10 grudnia 2010
Ski Beatz - 24 Hours Karate School (2010)
1. Nothing But Us feat. Curren$y & Smoke DZA
2. Go feat. Jim Jones & Curren$y
3. Prowler 2 feat. Jean Grae, Jay Electronica & Joell Ortiz
4. Do It Big feat. The Cool Kids & Stalley
5. S.T.A.L.L.E.Y. Feat. Stalley
6. Not Like Me feat. Tabi Bonney
7. Scaling The Building feat. Curren$y & Wiz Khalifa
8. Super Bad feat. Rugz D Bewler
9. I Got Mines feat. Tabi Bonney, Nicki Wray, Ras Kass, & Stalley
10. Back Uptown feat. Camp Lo
11. Cream Of The Planet (Instrumental)
12. Taxi (Instrumental)
Teraz Curren$y, Smoke DZA, i Trademark Tha Skydiver, wcześniej Jay-Z, albo Camp Lo, z tymi artystami można kojarzyć twórczość wiecznie niedocenianego beatmakera zwanego Ski. W tym roku wydana została jego pierwsza producentka. Po świetnych beatach na „Pilot Talk” Curren$y'ego przypomniałem sobie że istnieje ktoś taki, od tej pory nie daje o sobie zapomnieć... Jego beaty są po prostu kosmiczne, słuchając ich odlatuje na księżyc, i prędko nie wracam. Krążek nie jest arcydziełem, nie oszukujmy się.
Obsada mikrofonów pomimo że bardzo zróżnicowana nie daje pełnej satysfakcji. „Dyplomata” Jim Jones to dla mnie największa zagadka na tej płycie, jeśli powiem że Curren$y go zjada w „Go”, to na pewno domyślicie się o co mi chodzi. Jean Grae, Jay Electronica, i Joell Ortiz za to pokazują co to znaczy być nosicielem flow, Ortiz jest rzeźnikiem, zjada wacków niczym Royce na „Dinner Time” (skojarzenie nieprzypadkowe) bez dwóch zdań. Reszta Mistrzów Ceremoni nie przekonuje mnie do końca, jak zawsze po prostu dobrze. Jeśli chodzi o dopasowanie się do klimatu podkładów to wszyscy dają radę, lekki rap do lekkich beatów, robiony przez skrajnych hedonistów, sprawiających wrażenie jakby spędzali całe dni na robieniu z siebie pilotów, w zielonych, zawiniętych w białe kaftany, dymiących samolotach, lecących ponad chmurami.
Na temat albumu czytałem wcześniej same nie pochlebne recenzje, wiem że recenzja jest subiektywną formą wypowiedzi, dlatego nie będę kwestionował nikogo zdania, jednak moja opinia jest inna. Ski Beatz wyprodukował całkiem dobry album, na poziomie nie wiele ustępującym temu do którego nas przyzwyczaił na wcześniejszych produkcjach.
Beaty są zróżnicowane od ciężkich syntetycznych bangerów (np. „Back Uptown”), po soulowe, pojękujące instrumentale (np. „Taxi”), dlatego ta płyta nie nuży, można jej słuchać na okrągło. Sample sekcji dętej z „Nothing But Us” na długo osiadają w pamięci i świadomości, „Do It Big” elektryzuje, sprawia że „jebane hatifnaty” z „Muminków”, na pewno miałyby uciechę. Rockowe brzmienie także znajdziemy, w „I Got Mines” i „Prowler 2” słyszymy sample rockowych gitar, w drugim przykładzie Joell Ortiz z owymi gitarami staje się jedną całością, beat jest zbroją, a rap mieczem. Przy słuchaniu „Scaling The Building”, odlatuje razem z Wizem i Curren$ym na orbitę, po to by zostać strącony po trzech minutach i czterdziestu pięciu sekundach z powrotem na Ziemie, przez deszcz malutkich pulsujących komet („Super Bad”), po następnych trzech minutach i pięćdziesięciu czterech sekundach kiedy jestem po zaskakująco miękkim lądowaniu, na Ziemie spada grad większych ciał niebieskich, z większą częstotliwością, rozdzierających powietrze z elektryzującym rykiem, to Camp Lo wracają do miasta („Back Uptown”). Po chwili grad ustaję, nastaje spokój, ludzie wychodzą z kryjówek, nie mogą wykrztusić z siebie pełnego zdania, ich głos się urywa, są w szoku („Cream Of The Planet”, „Taxi”). Takie są moje wrażenia kiedy słucham tych beatów, mam ewidentną słabość do Ski Beatza.
Tak się złożyło że przed przesłuchaniem płyty słyszałem numery i zwrotki usunięte z albumu... Jeśli macie te numery możecie je spokojnie podmienić z orginalnymi wersjami, są lepsze, bardziej dopracowane, a powinno być na odwrót. Mos Def pasuje do „Taxi”, albo „Cream Of The Planet”, czemu na krążek dostały się tylko instrumentale? Nie wiem. Jedynie w „Prowler 2” Mos Def murzyn, nie nadąża za „potworami”. „Aerials” powinno być na płycie, bez dwóch zdań, ładny soulowy beat z dobrymi zwrotkami Curren$y'ego i Stalley'a. Taka jest moja opinia, ale jestem świadomy że „Nartą” mogła kierować konkretna koncepcja.
Podsumowując, album jest dawką dobrej muzyki, z kilkoma słabymi momentami, każdy beat ma swoją dusze, nie ma wtórności na albumie, jednak Beatza słyszałem już w lepszej formie, dlatego mój werdykt to:
7/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)