Dlaczego: Idę ulicą Słowackiego, jest ładne popołudnie, drugi dzień roztopów, obraz z moich oczu jest inny niż na co dzień, zupełnie tak jakby jakiś hipster majstrował z kontrastem i jasnością, ale nie ważne jest plusowa temperatura, jest fajnie... W pewnym momencie zauważam wylot ulicy na rynek który jest na przeciwległym wzgórzu, promienie zachodzącego słońca cudnie przemykają pomiędzy kamienicami, odbijając się od okien dając przestrzeń i blask okolicy. Na niebie unoszą się różowo-pomarańczowe obłoki zupełnie jak radioaktywne resztki oparów po jakimś gwiezdnym burialu który najwidoczniej był dawno, strach i agonia już nie są wyczuwalne w powietrzu. Skręcam w uliczkę obok Klamotu, mijam jakichś typów, cieszę się, wiem dobrze że nie patrzą w tym momencie na świat tak jak ja. Pigal jest dziwnie pusty, pojedyncze osóbki przemykają na drugim końcu placu śpiesząc się gdzieś, a przecież jest sobota. Pomimo tego że warunki pogodowe są dobre, biorąc pod uwagę że jeszcze kilka dni temu były ogromne mrozy, świat jest dziwnie smutny, czyżby jeszcze się nie otrząsnął z tego morderczego zimna? Kiedy przechodzę obok teatru do moich uszu dochodzą dźwięki muzyki z lat 30-tych, wesołe, swingujące, już wiadomo skąd brak żywej duszy na ulicy, wszyscy się bawią w środku. Przechodząc dalej przez plac Żwirki i Wigury mijam dwóch panów w mundurach, czuje dziwny niepokój, pomimo tego że jestem niewinny... 5 metrów dalej czuje ulgę, delektuje się światłami miasta, aż docieram do miejsca które wygląda jak ponura przełęcz, po środku tylko czerwona brama do piekła, biorę głęboki wdech, zmuszam mózg do większej bystrości, wchodzę...
*cały tekst jest tylko ilustracją do utworu i fikcją.